piątek, 7 listopada 2014

Wiadomości drogowe

W samochodzie Młody uwielbia słuchać wiadomości. Ze szczególnym uwzględnieniem prognozy pogody i informacji drogowych. Muszę wtedy zrobić głośno i być cicho, żeby wszystko dobrze słyszał. Akurat byliśmy po podróży do miasta Łodzi.

Wieczorem bawiliśmy się wozami strażackimi. Na podłodze.
- Tata, jedź swoim wozem tam pod ścianę, wybuchł pożar !
- Gdzie Jasiu ten pożar  ?
- Nie slyszales Tata ? NA KRAJOWEJ SIÓDEMCE !

Nie udało mi sie zachować powagi...

czwartek, 6 listopada 2014

W lesie

Ciepły weekend, jedziemy na działkę do Oli. Będzie ognisko, kiełbaski, ziemniaki, same pyszności.
A przy okazji - zabrałem Jasia z Olą do lasu na mały spacer. Grzybów pewnie nie znajdziemy, ale może coś ciekawego zobaczymy ?
Przed drogą zrobiliśmy szybkie szkolenie - nic nie podnosimy, nie zrywamy, nie zjadamy, na widok grzyba wołamy mnie, zachowujemy się cicho żeby nie przeszkadzać zwierzątkom.
Wchodzimy w las. Właściwie to jeszcze jesteśmy na leśnej drodze. I się zaczęło...
- Tata, Michał, znaleźliśmy patyki, musimy pozbierać do ogniska !!!
W trzy minuty torba na grzyby była pełna patyków. Bardzo różnorodnych, jak to w lesie mieszanym. Ustalił się przy okazji podzial obowiązków - oni szukają skarbów, ja je dźwigam. Dość naturalny podział.
Potem szukali pieńków. Pieńków mocy. Jasiek wchodził na nie i czerpał energię.Podczas ładowania wydawał z siebie dziwne piski i bulgoty.
Na szczęście po szkoleniu z muchomorów każdy grzyb obchodzili z daleka. Dużo ich nie było. Ot, jakieś opieńki, tzw psiaki, muchomorki. Nic jadalnego. Czyli nie musieliśmy szukać w torbie między patykami miejsca na grzyby...
Za to Ola znajdowała kwiatki. "Patzcie, jakie piękne". I bach - wrzosy i mech zaczynają tworzyć bukiecik. Ochrona przyrody ? Oj, ciężko dziewczynce wytłumaczyć...

- Tata, a kto tak poniszczył mech, przecież jest pod ochroną ?!
- Dziki, drogie dzieci...
- Jakie dziki ?
- No, takie niegrzeczne Peppy, ktore mieszkają w lesie ;)

- A co to za dół ?
- Dzieci, nie wchodzimy do niego !!!
Cóż, okolice Radzymina, teren wydarzeń z 1920 r. Nie będę im wciskał ciemnoty o formach polodowcowych ;)
- Tu była kiedyś wielka bitwa i to jest dziura po bombie. Nie wolno do niej wchodzić, bo coś może wybuchnąć.
Procedury i odruchy bezpieczeństwa staram się sączyć mu do głowy od kołyski. Kto wie, kiedy się przydadzą.
- Tata ! To tutaj też mój pradziadek walczył o Polskę ?
Wstyd przyznać, ale nie wiem gdzie go wtedy rzuciło... Ale dzieci przynajmniej na dół nie zeszły szukać kosteczek.

Wróciłem z dziećmi na działkę. Znajomi kompletnie nie rozumieli, czemu po spokojnym spacerze z dziećmi wśród przyrody wyglądam jakbym przekopał pole. I tylko dziwnie patrzyli, gdy z torby zamiast grzybów wyjąłem stos kijaszków...

sobota, 1 listopada 2014

Halloween

W tym roku tak skromnie i na szybko. Ale musiała być i straszna, i uśmiechnięta. Żeby pluszowy Homek się nie przestraszył...

środa, 15 października 2014

Kapcie

Kolejna odsłona aktu pt odbieram dziecko z przedszkola.
Miało dziecko świetny humor. Szczególnie w szatni. Wymyślił sobie, że na podłodze jest grząski piasek. Pustynia. I nóżki mu grzęzną, rozjeżdżają się. Burza piaskowa. Idzie drobnymi krokami, siada, podnosi się, cofa, znosi go na boki. Widowisko urządził lepsze niż teatralna pantonima. Usiadłem po prostu na ławce i czekałem, oglądałem spektakl. W końcu doszedł i się ubrał. Trochę to trwało.
Zaaferowani nowym pomysłem zabawy, trochę rozmawiając o pustyni, wyszliśmy z przedszkola. Doszliśmy do furtki, zerkam w dół, coś mi nie pasuje. Ocho, na nogach wciąż są kapcie. Cóż, zapomnieliśmy, przeoczyliśmy. Wracamy ;) Na szczęście normalnym już krokiem.
Tylko pani w przedszkolu patrzyła na nas wzrokiem "następni nieprzytomności, jednak zauważyli" ;)

wtorek, 14 października 2014

Do lekarza

Coś Młodego zaatakowało. Konkretnie gorączka i gardło.
- Rodzice, zimno mi i wszystko mnie boli. Główka brzuszek nogi pupa i uszka.
Znaczy dreszcze. Tak delikatne raczej, gorączkę sprawnie opanowaliśmy. Ale do lekarza iść trzeba.
- Tata, a będziesz mnie niósł do lekarza na barana ?
- Czemu ? Duży jesteś już !
- Bo jestem chory, nie mam siły, wszystko mnie boli i poprzednio mnie niosłeś...
Poprzednio znaczy w marcu. Ten to ma pamięć... Tylko wtedy miał prawie 40 stopni i był przestraszoną kupką nieszczęścia. I ważył odrobinę mniej. I było zimno na dworze.
Dobra, wynegocjowałem 1/3 drogi. Wilk syty i owca cała. Zbliżamy się.
- A do którego gabinetu pójdziemy ? Bo ja nie chcę do dwójeczki, tylko do jedynki.
- A co za różnica ?
- W dwójeczce robią zastrzyki i to nie jest fajne
Ten to ma pamięć... Rozwiałem jego obawy. Tym razem będzie bez zastrzyku.
Wizytę załatwiliśmy szybko i sprawnie. Wracamy.
- Tata, musimy wejść do kiosku ! Byłem dzielny i w nagrodę kup mi gazetę o samolotach 2 :)
Ten fragment poprzedniej wizyty u lekarza też zapamiętał. Czyli wpadliśmy w schemat :)

sobota, 11 października 2014

Trzy kropki

Akurat, przełamując rutynę codzienności, wypadło mi zaprowadzić Jaśka do przedszkola.
- Tata, ale nie pójdźmy tą drogą co chodzę z Mamą, musimy pójść tamtędy gdzie są trzy kółeczka !
Ki czort ? Jakie kółeczka ?! Fakt, mamy swoją drogę do przedszkola, ulicą zamiast przez podwórko, kupujemy zawsze w warzywniaku Misia Lubisia, ale trzy kółeczka ? Podejrzewam problem, zobaczymy, na razie idziemy.
Dochodzimy do przejscia przez ulicę. Takiego ze światłami. Na słupku sygnalizacji jest zamocowane żółte pudełko. Z przyciskiem. Pewnie służącym do przyspieszenia zielonego.  Nigdy nie rozgryzłem tego ustrojstwa ;)
- Tata, patrz, tu są przecież trzy kółeczka, widzisz ?
Faktyczne. Na żółtej obudowie nad przyciskiem jak był są trzy czarne kropki.

Dziecko zupełnie inaczej widzi świat. Czasem próbuje patrzeć jego oczami. I wiem, że ledwie się przybliżam do jego perspektywy. A rzeczy ciekawych już pewnie nigdy nie odróżnię od zwykłych.

piątek, 10 października 2014

Krawat

Jasiek przyszedł do mnie z centymetrem krawieckim. Przyłożył mi go do szyi i mierzy w dół.
- Jasiek, co Ty właściwie robisz ?
- Mierzę Cię.
- A po co ?
- Bo muszę Ci zamówić na Allegro krawat w myszki, i muszę wiedzieć rozmiar !
Już myślałem, że fascynacja metrologią się odezwała. A tu jednak chce mi po prostu image zmienić...

czwartek, 9 października 2014

Mama chce spać

Sobota. Siódma rano. Może chwila przed. Coś z impetem wpada do łóżka.
- Cześć Tata ! Już nie spię, wstawaj, pobawimy się !
- Jaśku... Czemu tak wcześnie... Może dziś Mamusię zbudzisz ?
Wiem, zagrałem nie fair. Wrednie. Przez sen, w pełni obudzony pewnie bym się tak nie odważył. Jasiek wybawił mnie jednak z kłopotu.
- Mama chce jeszcze pospać, Ty wstań się pobawić !
Jakie On wzorce z domu rodzinnego wyniesie ???

środa, 8 października 2014

Pociąg pancerny

Słoneczna niedziela. Atrakcja. Nie podejmuję się stwierdzić, czy większa dla mnie, czy dla dziecka. W każdym razie idziemy całą rodziną. Dla wzmocnienia efektu, jedziemy SKMką. Czyli w języku jaśkowym "Emilką szalącą".
Kierunek - Muzeum Kolejnictwa.
Małżonka Najmilejsza coś tam wspominała, że dwa razy w roku to Ona może pójść obejrzeć pociągi, ale niekoniecznie co miesiąc :) Dała się jednak namówić.
Wchodzimy. Poprzebierani żołnierze, znaczy rekonstruktorzy, spacerują. Fajnie. Dostaliśmy z Jaśkiem po hełmie na głowy. Jeszcze fajniej. Wchodzimy do pociągu pancernego. Rarytas na skalę europejską. Taki czołg na torach, tylko trochę większy. Przedział załogi spory. Rozglądamy się. Ja muszę spojrzeć w każdy kąt. Jasiek musi spojrzeć przez każdy otwór obserwacyjno-strzelniczo-wentylacyjny. Chociaż chwilami mam nieodparte wrażenie, że jestem bardzej zainteresowany niż on. Ale pocieszam się, że na razie zbiera pierwsze wrażenia, a za kilka lat przyjdzie czas na dyskusje o rodzajach dział, konfiguracji pancerza i możliwościach bojowych ;) Wchodzimy do wieżyczek strzelniczych, celujemy w niebo. Niestety, nie da się niczym poruszač i pokręcić. Za tu już wiemy, po co mamy hełmy na głowach :) Nisko, ciasno, stuk puk o żelazny sufit, ściany, śruby. Nacieszyliśmy oczy żelaznymi płytami, wychodzimy. Nie potrafimy tylko Najpiękniejszej odpowiedzieć, co jest fascynującego i ciekawego w tej żelaznej konstrukcji. Cóż, chyba to samo co w bajkach o księżniczkach, czyli niespełnione marzenia o męskich przygodach.

Wyszliśmy. Rozpoczęła się inscenizacja krótkiej scenki. Z lat tużpowojennych. Czyli próba ataku na pociąg i zdobycia kilku skrzynek amunicji przez tzw wyklętych. Czyli Armia Czerwona, czy raczej wojska NKWD vs tzw banda NSZ. Mniejsza o historyczne niuanse. Grunt, że Jasiek patrzył zachwycony, jak żołnierze spacerują, strzelają, jest akcja. Coś nowego zobaczył, coś mu może w głowie zostać. Ja patrzyłem z mniejszym zachwytem. Wybuchł granat. I co ? I nic. Dwie, trzy minuty bezruchu. Żadnego ataku. Sołdat z niebieskim otokiem na czapce jak gdyby nic spaceruje wzdłuż wagonu. Dynamika akcji ;) O, wreszcie coś na horyzoncie. Kilku partyzantów, w nienagannych mundurach nadjeżdża na motocyklu, kilka strzałów, krasnoarmiejec gwiżdże alarmowo schowany pod wagonem, NSZowcy przekładają skrzynki z amunicją na wózek przy BMW z radosną rejestracją Wehrmachtu. Potem... Wreszcie znaleźli się rosyjskojęzyczni. Kilka strzałów, zamieszanie, ranny, akcja się rozwinęła :) I końcowy meldunek sołdata składany dowódcy. Czemu po polsku ?! Czemu "Panie dowódco !" zamiast "Tawariszcz komiendant !" ?! I czemu nie dostał tradycyjnie w pysk ? Albo chociaż nie padło oczekiwane "Job Twoju..." ?! Napięcie siadło momentalnie. Ale dzieciaki były zadowolone. Coś się działo, i w dodatku zobaczyły żołnierza biegnącego "w takich fajnych kaloszach". Czyli walonkach ;)

Idziemy dalej. Jest atrakcja. Przyjażdżka starym motocyklem o praskich numerach rejestracyjnych. WH... Dziwnie pokrywających się z numerami Wehramachtu ;) Czegoś takiego przepuścić nie możemy. Jasiek do wózka, ja na tylne siodełko, i jazda. Junior ma poważną minę, cały skupiony i przejęty. Mina poważna. Znaczy, chłonie wrażenia :) Pewnie sam by chętnie pokierował. A ja udaję chojraka mimo, że na siodełku sprężynowym faluje jak w kajaku podczas sztormu ;) Utrzymać się na nim chyba równie trudno...

A na koniec, na końcu bocznicy z lokomotywami, w ostatnim wagonie towarowym... Rekonstruktorzy urządzili strzelnicę dla tłumu zwiedzających. Nie ma dyskusji, trzeba postrzelać. Tym razem ja sobie tą atrakcję jednak odpuściłem. Niech Najwspanialsza też ma coś z życia ;) Nie chciała wejść do pociągu pancernego, z motocykla nie wiedzieć dlaczego zrezygnowała, niech sobie przynajmniej postrzela. Czasy niepewne, nie wiadomo, kiedy ta umiejętność się przyda ;)
Zapoznali się z bronią, przyjęli postawę... Dla Jasia to nie pierwszyzna, trzymał gnata jak stary wyjadacz :) Obojgu chyba udało się trafić w tarczę, nie jest źle, Ojczyzna kształci swych obrońców ;)

Tyle atrakcji na jedno niedzielne przedpołudnie..  Mieliśmy nadzieję, że Jasiek po prostu zmęczony padnie. Jak zwykle nadzieje okazały się płonne...

wtorek, 7 października 2014

Ceramika bolesławiecka

Ostatnio jesteśmy zachwyceni ceramiką z Bolesławca. Niby świetnie znana, niby od zawsze obecna, a jednak odkryta na nowo. Trochę dzięki nowym wzorom, trochę... nie wiem na ile była dostępna i znana poza Dolnym Śląskiem.
Ktoś znajomy pochwalił się filiżanką. Najmilejsza zapragnęła podobnej. I o dziwo otrzymała ją z jakiejś okazji. Potem przypadkiem kupiliśmy dwa kwieciste kubko-garnuszki na pamiątkę kolejnego pobytu w mieście mym rodzinnym, pod wrażeniem ich uroku. Przy okazji sprawiłem sobie nowy kubek do pracy na kawę. Najbardziej klasyczny, w okrągłe niebieskie stempelki. Miałem już serdecznie dosyć dotychczasowego z pingwinkiem. Przekazałem go synowi, wzbudzając jego zachwyt :) I zapragnąłem mieć też talerzyk. Znudziło mi się jedzenie śniadania na rozwiniętym woreczku i papierze śniadaniowym.
Wybraliśmy się więc we trójkę do miasta na zakupy. Sklepik specjalistyczny jest, wchodzimy. Z Młodym. Niby już duży jest, umie się zachować. Przynajmniej czasami. Akurat nie był to dzień, w którym to "czasami" może mieć zastosowanie. W sumie to mu się nie dziwię. Nowe miejsce, trzeba wszystko obejrzeć. W dodatku na półkach mnóstwo ciekawych i ślicznych gadżetów. Sam oczopląsu dostałem i nie wiedziałem, w którą stronę patrzeć. Pensję można tam bez problemu zostawić. Łącznie z ewentualną premią ;)
Więc Jasiek wpadł do sklepu. Pełnego kruchej porcelany ustawionej na półkach. Energicznie, jak to on, z domieszką chaosu. I zaczął biegać wąskimi przejściami między regałami, zdejmować z półek i podziwiać filiżanki, talerzyki, figurki i lichtarzyki ustawione w rzędy i wieże. Głośno wyrażać zachwyt
- Patrzcie rodzice jakie piękne !
Wszystko kruche i delikatne. Właściwie robił to samo co my, też dostaliśmy tam oczopląsu. Tylko... On miał ruchy mniej składne. Bardzej chaotyczne i żywiołowe. Mniej skoordynowane i precyzyjne. Nam od razu wyrósł nerw wewnętrzny, rozedrganie. Szybko bez sensu analizowaliśmy potencjalne straty, stan konta, szacowaliśmy ile trzeba będzie zapłacić za regał stłuczonych talerzy. O dziwo, nic nie przewrócił, nic z rąk mi nie wypadło. Jednak mi nerwy nie wytrzymały, zdolność koncentracji spadła poniżej zera. Wyszliśmy. Po prostu.

Najdroższa wróciła w spokoju wybrać dla mnie talerzyk. A my dwaj w międzyczasie, dla ukojenia nerwów, oglądaliśmy na wystawie galerii obok jakieś tajskie figurki słoni...

sobota, 4 października 2014

Barbakan

Spacer murami miejskimi Warszawy kończy się dla nas zazwyczaj przy pozostałościach jedynej zachowanej bramy miejskiej. Tzw barbakanu. Dość szumnie tak nazwanego, jeśli porównać to niewielkie prawie półkole z krakowskim odpowiednikiem, ale niech już będzie, zostańmy przy uświęconej tradycją nazwie.
Doszliśmy, patrzymy - a tu wejście otwarte, stolik z biletami wstępu w cenie 2 PLN. Nie pozostało mi nic innego, jak spełnić Najwspanialszej skryte marzenie i zaprosić Ją wraz z synem na krótką przechadzkę wąskimi, wewnętrznymi korytarzykami.  W ostatnim czasie trochę się dowiedziała o fortyfikacjach i wojsku. Tak mimochodem, przy okazji. Przy oszołomie realizującym swoje męskie marzenia pod pretekstem pokazywania dziecku świata trudno nie miała innego wyjścia ;)
Więc wkroczyliśmy w wąskie korytarzyki i strome schodki.
Cóż, był to dzień przypływu energii. Jeden z tych, kiedy człowiek zastanawia się, czy może jednak przywiązać dziecko do kaloryfera. Albo odwieźć chociaż na chwilę do babci. Więc Junior puścił się pędem do przodu. Nie zważając na strome schody, wysokie progi i wąskie przejścia. Na brak kasku i nieporadne rodzicielskie próby asekuracji w miejscach szczególnie ryzykownych. Nie mówiąc o rodzicielskiej chęci spokojnego podziwiania wnętrza i jego walorów architektonicznych i obronnych, wyjścia w atmosferę kilkuset lat wcześniej. O nie, nic z tego.
- Uważaj ! Próg ! Wolniej na drabinie ! Stój !
Chociaż, chyba udało nam się trochę odtworzyć atmosferę z kilkuset lat wstecz. Konkretnie, gorączki w chwili oblężenia. Nie mieliśmy tylko kusz, muszkietów i gorącej smoły do polewania wdzierających się na mury wojsk...
Na chwilę tylko zatrzymały go małe okienka obserwacyjno-strzelnicze. Na krótką chwilę.

piątek, 3 października 2014

Mury miejskie

Poszliśmy sobie pewnego popołudnia na Starówkę. Ot, tak sobie. Całą rodzinką. Może nie do końca tak sobie. W ramach męskich rozmów tuż przed zaśnięciem snułem któregoś wieczoru opowieść o murach obronnych. Na kanwie wspomnień z Istambułu opowiadałem mu o potężnych murach Konstantynopola. I doszliśmy do wniosku, że czas odświeżyć widok umocnień lokalnych, wokół Starówki, bo dawno już tam nie byliśmy.
Idziemy sobie więc jak zwykle "po murku", na wszelki wypadek za rękę, żeby nie wpadł giermek do fosy. Fajnie jest, wesoło. Jak zwykle snuję  nudne opowieści, o konstrukcji dwurzędowej, wieżach i przeznaczeniu międzymurza. Również o wrogach oblegających miasto. Przy czym nie trzymałem się zbytnio historycznej ciągłości i rzetelności. Niemcy, Rusini, poganie, wreszcie Szwedzi. Bo oblężenie warszawskich murów to mi się głównie ze Szwedami w Warszawie kojarzy. A ten mały ancymon nagle woła
- Tata, a Tatarzy z łukami też tu walczyli ?
Robię wielkie oczy... Tatarzy ? O tych chyba mu nie wspominałem. I tak dobrze, że nie wyszedł z Mongołami i Czyngis-Chanem. Najpiękniejsza dojrzała mój wyraz twarzy i z tylko sobie wrodzonym wdziękiem szybko przyszła z pomocą memu zdziwieniu
- Na pewno mu coś wieczorem naopowiadałeś o Tatarach i sam nie pamiętasz :)
W sumie możliwe, że w ramach opowieści tureckich zahaczyłem o Chanat Krymski i Tatarów...

czwartek, 2 października 2014

Chałwa

Zostaliśmy sami na dwa wieczory. Oczywiście Młody zarządził, jak zawsze w takich przypadkach, chłopacki wieczór piżamowy. Oznacza to ni mniej ni więcej jak późniejsze pójście do łóżka. Nie uśmiechała mi się taka perspektywa, jakiś zmęczony i niewyspany byłem. Może trzeba było dzień wcześniej z kumplem jedno piwo mniej wypić ?
Trzeba było więc Jaśkowi wymyślić jakąś atrakcję. Żeby wieczór nie skończył się bezmyślnym oglądaniem kilku bajek więcej...
Pomysłu nie musiałem długo szukać. Idziemy do kuchni. W ramach fazy turecko-bałkańskiej chciałem sprawdzić moje zdolności kucharskie przy produkcji chałwy. Składniki kupione kilka dni temu. Q.Robimy. Młody jak zwykle do tematu podszedł z ogromnym zapałem. Wyrażającym się hasłem
- Tata, ja sam ! Nie pomagaj !
Zappbiegliwie, cichaczem sam prażyłem sezam na patelni.
- Tata, ale nie rób beze mnie !
- Oczywiście synu :) Zaraz Cię zawołam, na razie myje naczynia.
Kto z nas, rodziców, nie ucieka się czasem do drobnych kłamstewek ;)
Gotowe, nie przypaliłem ;) Narzędzia przygotowałem, czas włączyć kuchcika do pracy.
- Jasiek, chodź, robimy !
Na początek trzeba przesypać ziarno z patelni do miski.
- Jasiu, powoli i ostrożnie żeby nie rozsypać... Kur....
- Tato, to nie ja...
- Wiem synku, przepraszam, to mi się ręka za szybko ruszyła. Przynieś odkurzacz, proszę...
Dzielny pomocnik postanowił sam odkurzyć. Potem sam schować odkurzacz.
Chwilę to trwało.
Potem przesypaliśmy resztę sezamu do miski.
Po co my chowaliśmy ten odkurzacz ?
Powtórzyliśmy procedurę sprzątania. Na wszelki wypadek zostawiłem odkurzacz na wierzchu :)
Mielimy ! Chwała Bogu, że miska do blendera (tak to się chyba nazywa ???) jest przykryta. Mielimy. Jasiek, dłużej trzymaj guziczek. O, tak, dobrze. Otwieramy, próbujemy. Jeszcze trochę. O, teraz dobrze :)
I nadszedł czas przełożyć zmieloną masę do innej miski. Zaczynamy. Łyżka za łyżką wygarniamy. Poszło nieźle, tym razem odkurzacz się nie przydał :) Zachęceni sukcesem bierzemy się za dodawanie miodu. Sprostowanie. Zaczynam się przyglądać, jak Jasiek radzi sobie z dodawaniem miodu. Metodą jedna łyżka do chałwy, jedna łyżka do brzuszka. Miód smakowity. Masa... Właściwie nie wiem, ile powinno się tego miodu dodać. Na czuja, a właściwie na język, chyba udało nam się dobrać niezłe proporcje. Pycha.
Odkurzacz znowu był zbędny. Jasiek chowa go do szafy. A ja próbuje zetrzeć lepki miód z szafki. Czym to się ściera ?
W międzyczasie przypomina mi się, że kiedyś siostrzenica utopiła siostry telefon w miodzie. Nam udało się mniej strat uczynić :)
Ale nowa myśl skłoniła mnie do samodzielnego rozmieszania masy. Jaśkowi na szczęście prace kuchenne już się znudziły. Starczy atrakcji jak na jeden wieczór ;)

A chałwą jestem zachwycony. Jaś trochę mniej, ale gust mu się z wiekiem wyrobi. Teraz w napięciu czekam aż Najwspanialsza wróci i wyrazi swoją opinię...

środa, 1 października 2014

Na kawie

Będąc na sobotnim spacerze na Starówce usiedliśmy w Pożegnaniu z Afryką. Lubię tam czasem zajść i wypić bardzo dobrą prawdziwą kawę. Żadne tam włoskie wynalazki, tylko kawę parzoną w tygielku. I takową sobie zamówiłem. Niebo w gębie, pełny smak, żadne Tchibo Jacobsy czy Davidoffy jej do pięt nie dorastają :)
- Tata, daj spróbować
O nie, synuś ! Czasem skradnie w domu łyka z filiżanki, ale taka dawka i stężenie kofeiny raczej nie są wskazane dla malutkiego organizmu. Tym razem musiał się zadowolić soczkiem. I pysznym pieczonym jabłuszkiem.
Nawet dał sobie samodzielnie radę z pokrojeniem go :)
A ja do wieczora czułem w ustach smak prawdziwej kawy.

wtorek, 30 września 2014

Podróże Minionka

Jak już pisałem, w czasie wakacji wredny wiatr zwiał nam balonik w kształcie Minionka do falującego Adriatyku. I Minionek udał się w rejs przez morze Śródziemne, kawałek Atlantyku, kanał la Manche, duńskie cieśniny, Bałtyk i w górę Wisły...
Co jakiś czas Jasiek przypominał sobie o baloniku. I pytał, czemu Jego Minionek jeszcze nie dopłynął do Warszawy. Wtedy braliśmy z półki atlas i pokazywałem mu, którędy Minion płynie, gdzie może teraz być. Nie obywało się przy okazji bez pogawędki o różnych krajach, miastach.
W końcu średnio dwa razy w tygodniu zaczął zadawać pytanie bardziej ukierunkowane
- Czy Pani z portu w Warszawie już dzwoniła, że Minionek przypłynął ?
Co było robić, którejś pięknej niedzieli Najwspanialsza została bohaterką domu. Wyszła na godzinę, i wróciła z nadmuchanym helem, latającym Minionem. Oczywiście identycznym, z dwoma oczami. Szczęście Jasia nie miało granic. Zwłaszcza, gdy Minionek piskliwym trochę głosem (nie wiem, jakim cudem udało mi się coś takiego z krtani wydobyć) opowiadał, którędy płynął i jakie miał po drodze przygody - sztormy, spotkanie z piratami, widział potwory morskie, wikingów i ogromne statki.

Teraz mamy nowy problem. Minionek powoli chudnie. A ja intensywnie myślę, skąd i jak tu przynieść hel, i jak go wtłoczyć do balonika...

poniedziałek, 29 września 2014

Raz

Junior liczy, pewnie jak prawie wszystkie dzieci
- Raz dwa trzy...
Automatycznie, jak prawie wszyscy rodzice, poprawiamy go
- JEDEN dwa trzy !!!
- Oj, zapomniałem...
A ja mam deja vu. I w głowie scenkę, gdy rodzice moi z uporem maniaka tak samo mnie poprawiali.
I słucham uważnie, gdy zacznie liczyć
- ... dziewięć dziesięć JEDYNAŚCIE dwanaście ...
A ja głosem własnej Babci go będę poprawiał
- JedEnaście !!!

niedziela, 28 września 2014

Wyjście z przedszkola

W przedszkolu Jasiowi się podoba. Bywa wręcz, że gdy po Niego przychodzę, zamiast buziaka i okrzyku radości słyszę
- Idź sobie ! Za szybko przyszedłeś ! Wróć do pracy i przyjdź późno po mnie...
Znaczy, w przedszkolu fajnie jest. W domu bywa nudniej, to fakt. W końcu tam są koledzy i życie kręci się wokół dzieci, a w domu czasem trzeba coś zrobić, czasem po prostu odpocząć i ponudzić się, a czasem rodzice są po prostu zdenerwowani czymś i wiadomo...
Tym razem jednak wybrał opcję "co by tu jeszcze wymyślić".
Najpierw musiał dokończyć rysunek. Ok, w pełni zrozumiałe, że nie mógł skończyć w połowie.
Potem postanowił poczekać na swoją Panią. W końcu mieszka w bramie obok i można z Nią wracać. Pani sympatyczna, nieraz chwilę poplotkujemy pod domem, ale nie będziemy czekać godzinę... Na szczęście po chwili wyszła koleżanka Ala. No to się zaczęły rozmowy, biegi, skoki, poszukiwania "przedszkolnego" kotka na podwórku, wskoki do wgłebienia przy okienku do piwnicy i różne takie. I oczywiście 3-krotne odpoczywanie na odcinku 10 metrów. Widać oboje mieli nastrój na zabawy towarzyskie :) Cóż, powoli, powoli udało nam się wspólnie "z alowym tatkiem" skierować ku bramie wyjściowej. Oczywiście mały dżentelmen odprowadził koleżankę do samego auta, dokładnie obejrzał samochód. Oczywiście jako fascynat motoryzacji. Zadał zwyczajowe pytanie
- Tata, kupimy sobie takie auto jak już nasze będzie stare ?
Na razie gust motoryzacyjny ma trochę odmienny od mojego. Albo proponuje coś niezbyt dobrego, albo spoza zasięgu jakiegokolwiek (jakieś Porsche przykładowo), albo niezbyt dopasowanego do trzyosobowej rodziny (np Mini). Czasem trafi w ładnego klasyka albo coś mocno terenowego. Czyli pojazd, hmm..  Świetny pomysł na drugie auto jako spełnienie marzeń tatki w okolicy wieku średniego, jeśli Tatko ma sporo czasu i pieniążków.
Dobra, Ala wreszcie odjechała, Tata marzy o sprawnym dojściu do domu i kawie. Po drodze jeszcze mamy w planie bibliotekę. Szczęśliwie oddalamy się od bramy przedszkola, aż tu nagle... Odwrócił na chwilę głowę
- O ! Idzie mama Asi ! I Asia !
I w te pędy leci z powrotem. I znowu gadu gadu, wspinanie się po płocie i różne takie. Zrezygnowany postanowiłem po prostu poczekać. Najwyżej nie dojdziemy do biblioteki. Czasem udaje mu się wygrać
W sumie trzyminutowa normalnie droga od przedszkolnych drzwi do przystanku autobusowego zajęła nam jakieś pół godziny. 

piątek, 26 września 2014

Kasztany

Nagle nadeszła jesień. Dosłownie z dnia na dzień. Zimno, wilgotno, kolorowe liście częściowo pod nogami, częściowo jeszcze na drzewach, i... kasztany pod drzewami.
Wracaliśmy z przedszkola. No, z pracy też. Jakimś cudem udało mi się Jaśka przekonać do spaceru zamiast przejażdżki autobusem. Pogoda była... No, nie była to złota polska jesień. Zimno, wiało nieprzyjemnie, ogólnie zmarznięty byłem. Popołudniowego wychodzenia na podwórko nie planowałem w każdym razie, więc chociaż ten kawałek postanowiłem potrzymać człowieczka na powietrzu. Podobno to zdrowo. Idziemy, nie marudzi, ze spraw wkurzających zmarzniętego i zmęczonego po pracy dorosłego jedynie zamawiał muszkatę w budce telefonicznej. Nawet nie marudził, o dziwo. Idziemy przez parking po drodze, i nagle
- Tata, tu leżą kasztany !!!
Prawdę mówiąc, to mi też ten widok sprawił przyjemność i truchę pobudził zapał do życia i zrobienia czegoś wspólnie z dzieckiem :)
- Zbieramy ?
- Pewnie !
I zaczęliśmy dość radosne poszukiwania kasztanów na ziemi, pośród kolorowych liści, gałęzi, samochodów i innych takich.
- Tam leży !
- Widzę jeszcze dwa !
- Spójrz pod nogi, nie nadepnij go !
- Patrz jaki malutki !
- Jest jeszcze jeden !
- Znalazłem następny !
Koniec końców, wypełniłem kasztanami obie kieszenie kurtki, wszystkie z ziemi wyzbieraliśmy.

Doszliśmy do domu, kawka, herbata ciepła i rozpoczynamy sezon domowych jesiennych gier i zabaw. Trzeba czyms dziecku zająć czas. Co by tu wymyślić ? Przecież mamy kasztany ! Niekoniecznie chciało mi się tego dnia rzeźbić ludziki i koniki, więc - rysujemy kasztanami ! A ścisłej - układamy kształty :) Ludzik, samochód, tramwaj z przegubem, czego to nam wyobraźnia nie podsunęła...
W końcu Jasiek podszedł do okna
- Tatuś, ułożymy to ?
- Czyli co, synu ?
- To co tam widać !
Z przerażeniem spojrzałem za okno. Kontur horyzontu ? Krajobraz ? Może nie zrozumieć, że 'to se ne da, Pane'... Na szczęście rozwiał moje obawy
- Ta daleko, to białe i czerwone, zapomniałem, jak się nazywa...
Uff, ulga, proste i wykonalne. Nad horyzontem majestatycznie góruje potężny komin Elektrociepłowni Kawęczyn :)

Dzień czy dwa później, w podobnych warunkach pogodowych, chciałem porobić z Jaśkiem ludziki z kasztanów. Zgłosił kategoryczny sprzeciw.
- Moje kasztanki nie lubią, jak się w nich robi dziurki na zapałki. Będzie je to bolało...

środa, 24 września 2014

Na drodze

W przedszkolu dzieci miały temat o ruchu drogowym. Przepisach i zasadach na ulicy. Ze szczególnym naciskiem na przechodzenie przez ulicę i znaki drogowe.
Przechodzenie przez ulicę mamy opanowane. Oczywiście, jeżeli Jaśko nie ma głowy czymś innym zaprzątniętej. "Tata, możemy iść, nic nie jedzie. Ale Ty już nie musisz patrzeć !". Samodzielność i duma z bycia Starszakiem każą mu przejąć rolę przewodnika stada. W końcu już potrafi ! I Tatko nie musi go sprawdzać...
Czasem na przejściu ze światłami zada głośno pytanie z gatunku trudnych. "A dlaczego ten Pan przechodzi na czujnym świetle ? Przecież tak nie wolno !". Pozostaje mi ciche tłumaczenie, że nie wszyscy są grzeczni, że można mieć wypadek lub dostać mandat. Takie typowe wciskane dzieciom banialuki. Ale od pierwszego takiego pytania staram się nie przechodzić na czerwonym, gdy w zasięgu wzroku jest jakieś dziecko. Swoją argumentację przy okazji wzmocnię opowieścią, jak to dawno temu sam radośnie na czerwonym świetle wbiegłem wprost pod jakiegoś busa, zaliczyłem kilkunastometrowy lot swobodny..  i kolejną migawkę świadomości miałem ze trzy dni później...
Tak, znaki drogowe ma opanowane. Tak przy okazji różnych podróży. Na czerwonym nie wolno i już. Nie jest to zbyt wygodne, bo... "Tato, czemu przejechałeś na żółtym świetle ? Trzeba się przecież zatrzymać !". Policjant czasem wyrozumiale wysłucha bąkania o późnożółtym. Jasiek nie. "Tata, daję Ci mandat i już ! Koniec i kropka !".
Kiedyś w samochodzie zacząłem mu pokazywać i objaśniać znaki drogowe. Temat chwycił. Dorobił się jakiejś gry o znakach. Ma komplet znaków do samochodzików. Podkładkę pod talerz ze znakami. I coś tam jeszcze. I wdraża swoją wiedzę w życie. W samochodzie. Bardziej rygorystycznie niż Najwspanialsza, która jest w miarę wyróżniała odnośnie prędkości ;) Zresztą, ja sam jeżdżę raczej po emerycku, czasem tylko mnie trochę poniesie ;) Świadomość pasażera w foteliku znacznie ogranicza różne pomysły za kółkiem. A pasażer...
- Tata, to jest ograniczenie prędkości ! Ile tam jest napisane ?
No to mu czytam nieświadom Jego celu, powiedzmy
- Osiemdziesiątka :)
- A ile my jedziemy ?
Szybkie spojrzenie na licznik. Ups...
Dylemat moralny. Odkłamać dziecko i powiedzieć "sześćdziesiąt" ? Nawet nie wiem, na ile ze swojego siedzidełka widzi licznik... Ryzykowne. Powiedzieć wymijająco "jeden jeden zero" ? Dać mu przykład odwagi cywilnej i powiedzieć uczciwie i zrozumiale ?  Nie ma czasu na analizy, noga z gazu, lekko hamulec.
- Znowu za szybko jechałeś ! To niebezpieczne, musisz zwolnić ! Tata, mandat i sto punktów karnych !
O żesz, na własnej krwi wyhodowany ! Ale w duchu mam nadzieję, że za niecałe dwadzieścia lat choć trochę przejmie mój styl jazdy, taki z gatunku przezorny i ostrożny. No, niektórzy mówią na to inaczej ;) W każdym razie bez nadmiaru brawury fantazji i zaufania do maszyny i innych...

A na marginesie. Przy okazji tematu "bezpieczeństwo na drodze" mogliby dodać hasło "bez fotelika nie jadę". Czasem patrząc w szyby samochodów zadziwia mnie brak wyobraźni wobec nieprzewidywalnego. Były na MiniMini reklamy "Klub pancernika klika w fotelikach". I wydaje mi się, że trzeba o tym dużo i głośno. Nie tylko do dorosłych, ale niech dzieciaki też to wymuszają na rodzicach.
Kiedyś nie było fotelików. Ba, nie było pasów z tylu. I jak byłem malutki, siedziałem sobie z tylu obserwując drogę między fotelami. Tata ostro zahamował i fruuu... Szczęśliwie wylądowałem na jego stopach. Ale równie dobrze lot mogłem zakończyć na szybie Dużego Fiata...

wtorek, 23 września 2014

Powrót z delegacji

Zazwyczaj, gdy skądś wracam po kilku dniach i Jasiek mnie wita w środku dnia, ma wybuch radości "Tatuuuś !!!!". Gdy wracam w chwili, gdy już śpi, ze stoickim spokojem rano stwierdza "O, Tata", czyli: wszystko na swoim miejscu.
Wróciłem z kilkudniowej delegacji. Późnym wieczorem, Jasiek już spał. Na szczęście dał się przekonać, żeby nie czekać na mnie. "Bo tatuś wróci późno w nocy".
Tym bardziej, że nie byłem pewny, czy zdążę z przesiadką. Miałem ekstremalnie krótki czas zmiany samolotu na CDG. Połączony z przekroczeniem granicy Schengen i powtórnym bezpieczeństwem. Kilka osób w kolejce mogło być kluczowe. A to był ostatni lot do Warszawy tego dnia. Szczęśliwie się udało, i późnym wieczorem byłem w domu. ździebko zmęczony.
Dodatkowo Jaśkowi udzielił się mój niepokój, czy  zdążą przepakować bagaż. Z jego wymarzonym prezentem w środku. Takim typowym, regionalnym z Turcji. Zamówił sobie "Lego City Policja" :) Na moje szczęście zdążyli.
I zaległem we własnym łóżku, u boku własnej małżonki, z silnym postanowieniem, że porządnie się wyśpię...
Cóż...
Godzina siódma rano.  Może chwilę przed. Słyszę dziki wrzask "Tatuuuś !!!!". Zanim zdążyłem otworzyć oczy, coś dużego i ciężkiego z impetem na mnie spadło. Synuś. Wtulił się. Obcałował. Myślę, poleżymy sobie wszyscy razem jeszcze chwilę. Nie.
- Przywiozłeś mi Lego Policję ?!
- Idź do pokoju i sprawdź...
- Super ! Dzięki ! To chodź, złożymy !
Czyli jednak koniec spania...

poniedziałek, 22 września 2014

Na podwórku z Babcią

Nie było mnie kilka dni. Logistykę dnia powszedniego uratowała Babcia M. :) Przyjechała, ogarnęła Juniora. Inaczej byłoby ciężko.
Jasiek ostatnio gra na podwórku w piłkę. Czasem ze mną. Czasem z Filipem, czyli najlepszym kumplem z przedszkola i podwórka. Czasem gramy we trzech.
Gry zespołowe jeszcze nie są domeną chłopców, nie do końca łapią zasady i cel gry. Dużą część czasu spędzają na wzajemnym obrażaniu się, który ma kopać albo bronić. I czemu jeden drugiemu odbiera piłkę.
- Czemu nie grasz ?
- Bo Filip mnie okiwał...
- Bo Jaś obronił gola !
Oczywiście Jasiek musiał wyjść z Babcią na podwórko. Oczywiście z piłką.  Oczywiście musiał nauczyć Babcię grać w piłkę.
Tylko z Babcią grał trochę krócej niż ze mną. Z Babcią w ogóle był na podwórku trochę krócej niż ze mną.  Chwilę Jaś pograł z Babcią. Chwilę z Filipem. I zebrali się do domu.
Potem Tata Filipa mi opowiadał, że rozżalony Filip usiadł na trawie i gorzko podsumował
- Jaś za szybko poszedł. Nawet nie zdążyliśmy się poobrażać na siebie...

niedziela, 21 września 2014

Napoje Stambułu

Kawę turecką piłem kiedyś w Sarajewie, wśród kramów Bascarsii. Prawdziwą, w tygielku miedzianym parzoną, wprost z czareczki. Bez europejskich naleciałości, europejskiego udawania. Taką samą, jaką kilkaset lat temu pili tureccy bejowie. Europejskie espresso to przy niej delikatny napój. I sztuczny.
U nas podobny powiew autentyzmu można było odczuć jedynie w Pożegnaniu z Afryką. Zresztą, europejskie modne napoje kawowe to raczej wyroby cukiernicze, nawet już nie udające prawdziwej kawy...
Kiedyś lubiłem co jakiś czas wypić kawę z kardamonem. Przyprawą taką. Ostatnio postanowiłem sobie przypomnieć ten świat. Tylko... Kardamon okazał się bardzo trudnym do zdobycia towarem. Nie mam po drodze specjalnego sklepu z przyprawami, arabskiego sezamu smaków. Szukam... Myślałem, że to bardziej powszechna przyprawa :)

Herbata to inny temat. Kojarzy się z dalekim wschodem, rytuałami Chin i Japonii. Czasem z angielską herbatką o siedemnastej. W dodatku z odrobiną mleka. Ten pomysł chyba dotarł do angielskich dam z indyjskich kolonii. Największym atutem tej herbaty są chyba porcelanowe filiżanki.
Ewentualnie herbata rosyjska, z samowara, w szklance w tzw klasyczny. Z odrobiną pysznej konfitury :)
A w Turcji, zupełnie inny świat herbaty. Nie tyle, że dotychczas mi nie znany. W ogóle nie podejrzewałem, że taki istnieje. Mocna, aromatyczna, mocno słodzona. Czarna. Mają też owocowe, ale czasu mi nie starczyło na wszystkie smaki Turcji. Podawana w małych uroczych szklaneczkach w kształcie zbliżonym do tulipana. Lub do holenderskich kieliszków do jenevera ;)
I siedzą sobie Turcy w kawiarenkach. Młodzi o czymś z zapałem dyskutują, w mało zrozumiałym języku. Starsi popijają nad planszą z warcabami.

Nie wytrzymałem. Kupiłem puszkę herbaty. I komplet szklaneczek. Oczywiście Jasiek natychmiast musiał z nich wypić herbatę do kolacji. A ja, zacznę zgłębiać turecki sposób jej parzenia. I zacznę zamęczać rodzinę i gości smakiem pogranicza Europy i Azji. Smakiem imperium, które współdecydowało o losach połowy Europy przez blisko 500 lat. Pod Wiedniem nie odparliśmy hordy dzikich koczowników, a potężna armię  doskonale zorganizowanego mocarstwa, władającego całym Bliskim Wschodem.
A gdyby wynik bitwy był inny, może nie byłoby CK Kaisera, potęgi pruskiej, a sytuacja Polski byłaby wypadkową stosunków Sułtana i Cara ?
Wracam delektować się herbatą. To zdrowsze niż zgłębianie historii alternatywnej :)

sobota, 20 września 2014

Słodycze Stambułu

Słodkości wschodu. Słodkości Turcji. Słodycze Stambułu.
Pyszne słodkie ciastka, pełne miodu, orzechów, rodzynek.
Obok dojrzałych owoców. Takich dojrzałych i soczystych, jakiś tylko mogą wyrosnąć na południowym słońcu krańca Europy. Albo już na końcu Azji.
Nie jestem specjalnym fanem słodyczy, ale być tam i nie spróbować... Tym bardziej, że miodowo-orzechowe zestawienia smaków lubie bardzo. Bez tych wszystkich naszych kremów pełnych śmietany, ciężkich...
I sztandarowe, najbardziej znane. Chałwa. Zupełnie inna od dostępnej u nas bułgarskiej czy ukraińskiej. Tłustej, lepkiej, pełnej oliwy. Tam z radosnym zdziwieniem odkryłem na nowo chałwę. Suchą, kruchą, pyszną...

I słynny, występujący pod trzema nazwami, słodki tradycyjny przysmak. Właściwie zawłaszczony przez Turków jako lokalny rarytas, prawie towar eksportowy i symbol orientalnych słodkości. Coś pośredniego między galaretką a toffi czy naszą krówką, w różnych smakach owocowych i orzechowych. Kostki posypane cukrem pudrem. Ostatnio światu znane jako Tureckie Delicje. Nazwa jest dzieckiem tureckiej reklamy, marketingu turystycznego. Bardziej dociekliwi używają bliższej prawdy nazwy Lokum. I kojarzą czasami słodkie kostki z szerzej rozumianym Bliskim Wschodem. Wtajemniczeni wiedzą, że to nic innego niż rachatłukum. Znane od Turcji po stepy Azji Środkowej. I tylko się zastanawiam, skąd wywodzi się jego pierwotna wersja - czy powstała wśród pustynnych koczowników Półwyspu Arabskiego, Sahary, czy w dawnej Persji, a może gdzieś w stepie, na którym nomadzi tatarscy ścierali się z hordami Mongolii ?
Ale Turcy wiedzą swoje, mają własną wersję historii kulinarnej. Przynajmniej w celach eksportowo-marketingowych :)

piątek, 19 września 2014

Ulica Stambułu

Wielkie miasto. 15 mln ludzi.
Do tego wschodni, hałaśliwy, wylewny styl bycia.
Gwar, hałas, krzyki.
Tłum pędzi, tłum się spieszy. W dodatku bardzo chaotycznie, każdy w swoją stronę. Niby szpilki między ludzi nie wetkniesz, a wszyscy sprawnie się przemieszczają tam, dotąd chcą. I tylko z początku ten pozorny chaos męczy :)
Ruch uliczny wygląda podobnie. Każdy jeździ jak chce. Którędy chce. Kierunkowskaz ? A co to ? Z trzech pasów robi się pięć. I nikomu to nie przeszkadza. 15 minut w taksówce, na milimetry w poprzek, i żaden rollercoaster mi już nie straszny :)

Przechodzenie przez ulicę należy do sportów ekstremalnych. Właściwie trudno stwierdzić, czy istnieją jakiejkolwiek reguły, czy po prostu wszyscy na bieżąco dostosowują się do płynącej lawy ludzi i pojazdów, optymalizują prędkość i kierunek pod wpływem impulsu, potrzeby chwili, kątem oka dostrzeżonej zmiany. Jak polujące koty. Auta jadą, ludzie między nimi chodzą, uporządkowany chaos, nikomu to nie przeszkadza, można szybko się dostosować. Przynajmniej elastycznym i dynamicznym Słowianom to nie przeszkadzało. Bo znajomy Austriak, skądinąd bardzo sympatyczny, przyzwyczajony jednak do sytuacji w której cały ruch zamiera gdy pieszy znajduje się na chodniku 5 metrów od przejścia dla pieszych, bladł musząc przejść przez ulicę. Na światłach. Na chodniku też nie czuł się zbyt pewnie. Mimo 30-centymetrowej wysokości krawężników zbudowanych po to, żeby żaden samochód nie skracał sobie drogi przez chodnik. Gęsty tłum wciąż porusza się kursem kolizyjnym, na pierwszy rzut oka bez ładu, wszyscy powinni wciąż na siebie wpadać. A co jakiś czas w tłumie lawiruje Turek na skuterze, jak niegdyś janczarzy w tłumie.
I, o zgrozo uporządkowanych Niemców i Skandynawów, jakoś to działa. I tłum nikogo nie tratuje...

czwartek, 18 września 2014

Koty Stambułu

Miasto kotów. Siedzą. Spacerują. śpią. Duże kocury i malutkie kocięta. Wszędzie. Nie ma rogu, placu bez kota.
Jeden czaił się. Wpatrzony w wylot rynny. Wysuwał pazury, szykował się do skoku. Polowanie.
Ciekawe, co było w środku. Pozostawmy jednak tą tajemnicę kotu...

środa, 17 września 2014

Syryjczyk

Spaceruję po Stambule, przyglądam się przechodniom, tłumowi, życiu ulicy. Trochę Europy, trochę egzotyki, z przewagą tureckości. Czyli niepowtarzalnego wymieszania świata islamu z kulturą europejską. Czegoś, czego przedsmak dają Bałkany.
Na ulicach siedzą żebracy. U nas byśmy szybko skwitowali - Cyganie, Rumuni. Tutaj nie jest to już oczywiste. Trudno nam odróżnić, rysy twarzy się zlewają, mieszają, dla nas są podobne. Tak jak dla nich Polak, Niemiec, Skandynaw są nierozróżnialni... Którzy z nich to Turcy, Cyganie, Serbowie, Albańczycy, Bułgarzy ? Może nawet jacyś Kurdowie czy Ormianie się między nimi kręcą ?
Jedni siedzą i żebrzą, inni spacerują zaczepiając przechodniów. Nienamolni, spokojni, stonowani. Czasem z dziećmi.
Dzieciaki bose,  rozczochrane, w grupach. Trochę żebrzą, trochę bawią, trochę przrkonarzają i przepychają między sobą. Nas to chwyta za serce, a tutaj po prostu tak jest. Trochę jak w Belgradzie czy Sarajewie. Czy Rumunii. Inny świat. Większość z nich jest elementem tradycyjnej gałęzi gospodarki.

Staliśmy na ulicy czekając na autobus. Grupa europejczyków północnych, po części pod krawatami. Ot, konferencja, narada. W tłum wmieszał się proszący o jałmużnę. Mniej więcej w moim wieku. Boso, w znoszonym, grube brudnym garniturze, na głowie niedbale zawiązana arafatka. Za rękę szedł z nim na oko ośmiolatek. Pewnie syn. Byli inni niż mijani na ulicy tutejsi zawodowcy. Postawą, wyrazem twarzy. Duma, smutek. Widać, że to ostateczność dla nich. Cel - przetrwać trudny czas.
- Syriah.
Tylko tyle powiedział znajomy Turek. To jedno słowo wyraziło cały szacunek do tego ojca z synem. Szacunek, współczucie, pokorę wobec losu, który jednak ich nie złamał i nie rozdzielił. Przetrwali. A ja pomyślałem, że mój Jasiek ma ze trzy lata mniej. I żyje w innym świecie.

Potem jeszcze raz usłyszałem
- Syriah.
Gdy spojrzałem na starszego człowieka sprzedającego kanapki na ulicy. Przygotowywane na miejscu. Spokojnie kroił ogórek, nieobecny duchem. Oaza spokoju w gwarnym, spieszącym się tłumie śniadych tureckich twarzy.

wtorek, 16 września 2014

Kobiety Stambułu

Jadę przez miasto z lotniska Ataturka, kierunek hotel. Pierwszy rzut oka na żywą miejską tkankę. Tramwaj przecina całą różnorodność stolicy kilku imperiów, miejsca eleganckie, czysto handlowe i przedmieścia, przypominające trochę tzw arabskie dzielnice Paryża czy Brukseli. Pierwsze wrażenia.
Patrzę na ludzi na ulicy. Idzie kobieta. Może raczej dziewczyna ? Trudno powiedzieć, czarna islamska suknia zakrywa postać, głowę, twarz. Tylko prostokąt na oczy. Chyba jednak młoda kobieta. Do ortodoksyjnego wizerunku brakuje tylko siatki czy maski na oczy. Oglądam się za nią bezmyślnie, bądź co bądź widok dla Polaka egzotyczny. Suknia, jakkolwiek ona się nazywa, ma od dołu rozcięcie. Dość wysokie. Bardzo wysokie. Nawet jak na standardy współczesnej Europy, nie tylko jak na stereotypowy obraz kultury i mody islamu. A w rozcięciu migają nogi. Odziane w kabaretki...
Przypadkowy obrazek z ulicy Stambułu. Pomyślałem, że to może doskonale ilustruje dzisiejszą Turcję, rozdartą od zawsze między europejskością i światem islamskiego Bliskiego Wschodu.

A przeciętnie ? Po ulicach chodzą i dziewczyny ubrane "normalnie", z europejska, takie same jak na ulicach Warszawy, Paryża, Oslo. I kobiety ortodoksyjne, którym spod czarnej sukni, narzuty, wystają jedynie duże ciemne oczy, okolone wąskim prostokątem czarnego materiału. Robiły sobie takie panie pamiątkowe zdjęcie pod Błękitnym Meczetem. I pierwsze, co mi przyszło do głowy na widok takiej scenki - skąd one oglądając zdjęcie będą wiedzieć, która jest która ?
A przeciętna dorosła Turczynka ? Jasne szerokie spodnie. Długa bluzka bądź płaszcz, z reguły ciasno zapięty. I piekna, kolorowa chusta, ciasno okalająca twarz.

I jeszcze jedno spostrzeżenie, wrażenie przelotne. Stroje wcale nie kryją kształtu kobiety, figury. Wręcz przeciwnie, podkreślają. Nawet obszerne luźne suknie. Może arabskie czy afgańskiej, czy choćby na prowincji, są grubsze, mniej powiewne, mniej układające się na ciele. Tutaj, jednak bliżej Europy i jej cielesności...

poniedziałek, 15 września 2014

Piórnik

Pani w przedszkolu kazała przygotować wyprawkę. Norma, jak co roku. Tym razem prócz kresek garb ołówków bloku prosiła też o piórnik. Poważna sprawa, w końcu to już Starszaki. Czas na kupno pierwszego w życiu piórnika. Robimy rozeznanie
- Jaki byś chciał piórnik ?
- Z Minionkami !
- Czemu ?
- Bo kolega i koleżanka takie mają :)
Nie pamiętam, których wymienił. Fakt, lubi te stworki. Ale zaczyna się też instynkt stadny. Czy identyfikacja z grupa rówieśniczą.
- A jak takich nie będzie ?
- No to wybierzemy inny.
Chociaż tyle, ulga w duszy rodzica. Wybraliśmy się na zakupy. Mocno podekscytowany starszak pomaga wybierać. Doszliśmy do piórników. Minionków brak. Za to jest Zygzak Błyskawica i Tomek. Ten od przyjaciół. Myślałem, że bezdyskusyjnie weźmie Zygzaka. A ten od razu wybrał Tomka.
- Bo nikt w grupie nie ma takiego !
Kolejny indywidualista w rodzinie rośnie.
Więc mamy całe wyposażenie. Podekscytowany, świeżo upieczony Starszak, w kółko oglądał wszystko, sprawdzał ilość kartek vw bloku, temperował ołówek, panował piórnik. Niewiele brakowało, a spałby z tym wszystkim :) Czuł się bardzo ważny. A przy tym otworzył się dla niego nowy kolorowy świat przyborów szkolno-papierniczych. W końcu to dla Niego ważne dni, i daliśmy mu to odczuć :)

niedziela, 14 września 2014

Krystalit

W związku z rozpoczęciem roku szkolnego, a właściwie przedszkolnego, po pracy poszedłem odebrać dziecię - a właściwie to już starszaka - z przedszkola. Byli na ogródku. Patrzę, a starszak jakiś smutny. Chodzi w koło ze spuszczoną głową. Widzę, jest problem.
- Tato, nie możemy jeszcze iść do domu, musimy znaleźć mój zagubiony krystalit.
Poważna sprawa. Pewnie z chłopakami się w coś bawili, miał kamyczek służący jako krystalit mocy czy szybkości, i gdzieś go zapodział. Może uda się go oszukać dowolnym kamyczkiem z ogródka ? Jednak Pani nauczycielka rozwiewa moje nadzieje.
- Jaś dostał kryształek od Majeczki i wszystkie dzieci chciały go mieć. Jak mu wypadł, to któreś mogło go schować.
Cóż, sprawa w takim razie jest znacznie poważniejsza... Od Majeczki... Jest zawsze szansa, że zgubił go w sali i jutro może się znajdzie gdzieś... Spróbuję go przekonać, kilka razy coś takiego mi się udało. Nie sądzę, że jutro go znajdzie, ale przynajmniej uda nam się wyjść do domu. Wiem, nieładnie, ale człek bywa zmęczony po pracy. Jednak jeszcze coś mi przyszło do głowy, zanim zacząłem wdrażać plan w życie.
- Jachu, chodź na chwilę. W kieszeni nie masz ?  - bo przecież już nosi spodnie z kieszeniami
- Nie.
- Sprawdzałeś ?
- Tak
Nie zapomniał o kieszeni. Ale...
- Dawaj, pokaż.
Zanurzam dłoń. Głęboka kieszeń, może nie sięga dna. Coś jest ! Wyjmuje. Jachu szczęśliwy skacze z radości. W końcu to prezent od Majeczki !
- Jasiu, pokaż mi ten kryształek.
Niech go zobaczę, skoro już znalazłem :)
Plastikowe "szkiełko". Różowe. W kształcie serduszka. Teraz wszystko rozumiem...

poniedziałek, 8 września 2014

Muzeum kolejnictwa po raz enty

Bywamy w Muzeum Kolejnictwa. Dość regularnie. Młody jest zawsze zachwycony bieganiem po parowozach i zabawą w dorzucanie węgla. Jest też zachwycony modelami starych pociągów. I coraz bardziej się nimi interesuje. W sensie jako eksponatami, a nie potencjalną zabawką, której nie wiadomo dlaczego nie pozwalają dotykać. Interesuje się też makietami. Do tego stopnia, że zaczyna układać moją starą kolejkę elektryczną i bawić się nią w coś bardziej logicznego i kreatywnego niż katastrofy :) Do tego stopnia, że Najgospodarniejsza i Najpraktyczniejsza z żon czasem mimochodem wspomni, że fajnie byłoby zbudować mu makietę. I coraz mniej uzywa swojego ulubionego argumentu "a gdzie my to będziemy trzymać ?". Do tego stopnia,, że ja jestem w stanie pójść na kompromis i odstąpić od skali H0 na rzecz praktycznej TT. Bo co do faktu, że  kiedyś zbuduje z nim makietę nie mam wątpliwości ;) Może za rok, może za dwa, zobaczymy.
I niestety zrozumiał, że przy kasie to nie eksponaty tylko sklepik. W dodatku stoi w nim kilka zabawek pt Tomek i przyjaciele oraz chińskie wyobrażenie o kolejce elektrycznej. Udało nam się jednak ukierunkować jego zakupoholizm na książkę. Raczej dla mnie niż bajkę o ciuchciakach. Czyli album lokomotyw jeżdżących po polskich drogach żelaznych od ich początku. Polskich konstrukcji. W okresie ostatnich 100 lat. Ja z zainteresowaniem poczytałem i czegoś się dowiedziałem. Jasiek przez trzy dni oglądał z zapałem zdjęcia i do snu kazał sobie czytać opis jednej, losowo wybranej. Przy okazji wtajemniczyłem go w zasadę działania kotła i tłoków. Przynajmniej w zarysie. I podczas następnej wizyty będziemy rozpoznawać lokomotywy i może coś mu o każdej będę umiał opowiedzieć :-)

niedziela, 7 września 2014

Znamy się ?

Byliśmy na basenie, spotkaliśmy dawno niewidzianego rodzinnego znajomego, był akurat z wnuczką.
- Cześć !
- O dzień dobry, witamy, kopę lat !
- Cześć Jasiu, ale Ty urosłeś !
A latorośl nasza spojrzała spode łba
- A czym my się w ogóle znamy ? I skąd ?
Tym razem o dziwo próbował wdrożyć nasze rady o nierozmawianiu z obcymi :-)

piątek, 5 września 2014

Spacer z muzeum po drodze

Wybraliśmy się na męski spacer po mieście. We dwóch, ostatnie dni wakacji. Trochę przed siebie przez miasto, trochę z określonym mgliście celem "placyk zabaw". W głowach nam majaczy Ogród Krasińskich z dłuugaśną i stromą zjeżdżalnią. Ale "po drodze", "w najbliższej okolicy" kusi mnie wciąż tworzone Muzeum Historii Żydów Polskich. Więc ciągnę tam młodego turystę. Po drodze pokazuję mu budynek "centrum policji" (wzbudziło zainteresowanie), rozwiewam wątpliwości czy dojdziemy do placyku, podziwiamy nisko przelatujące myśliwce pozostawiające za sobą biało-czerwone smugi dymy, chyba jakieś święto lotnictwa. Doszliśmy, bez zbyt głośnych jęków, że to daleko i nie zdążymy na placyk.
Oczywiście Junior na widok fajnego budynku zaproponował
- Tata, wchodzimy do środka ?
I super, że jest ciekawy świata, chce poznawać nowe. W sumie to mój spory sukces wychowawczy :) Ale najpierw miałem w planie obejrzenie budynku z zewnątrz. Zawszeć to kawałek ciekawej nowoczesnej architektury. Junior na szczęście przystał na taki plan. Tym bardziej, że fasada jest obłożona szklanymi płytami z ciekawym wzorem. I można w te płyty pukać palcami - wydają świetny dźwięk ! A pod nimi leżą kamyczki do kolekcji :)
Idziemy dalej. "Na przedpolu" widnieją małe strome górki. Pewnie element małej architektury.
- Tata, idę się wspinać !
- Dobra, a potem możesz się sturlać !
Ten pomysł tak go zachwycił, że o mały włos turlanie nie stało się celem wycieczki. Udało mi się go jednak namówić na dalszą wędrówkę. Wchodzimy do środka. Kontrola bezpieczeństwa. Prawie jak na lotnisku. Bramka, skaner do toreb itp. Plecak prześwietlony, my obaj sprawdzeni, Jasiek zachwycony, ja zdziwiony, że bramka nie wykryła całkiem dużego noża w mej kieszeni ;-) Nie wzbudziliśmy podejrzeń, ot - tata inteligent z dzieckiem na wycieczce...
Jeszcze po drodze plecak do szafki i idziemy. W sumie to jeszcze pusto, wystawa główna w przygotowaniu, na czasową o jakimś tam człowieku, czysto historyczną, nie będę ciągnął prawiepięciolatka. Ale za to wnętrze ! Czysta przestrzeń, czysty kształt, oparty na symbolice historyczno-tradycyjnej podanej w nowoczesnej formie. Wystają fragmenty przygotowywanej ekspozycji. Junior biega, próbuje wspinać się po cieniach, obaj zadowoleni. Można stać i cieszyć się po prostu kształtem przestrzeni. Delektować się nim. Właściwie na razie niewiele więcej jest udostępnione. A, przepraszam, jest jeszcze sklepik z pamiątkami, którego nie pozwolił mi ominąć. Łupem padła książka o złotej rybce i kafelek pod gorące garnki z motywem ludowym. No i jeszcze zakładka "z rybką" :) Niezbyt związane chyba z kulturą żydowską. Budżet domowy chyba to wytrzyma...
Po obejrzeniu wnętrza ruszyliśmy wreszcie na upragniony placyk zabaw z dłuuugą zjeżdżalnią.

Młody zadowolony, wszystko Mamie opowiedział po powrocie. Czyli czegoś się nauczył. Muszę tylko wyplenić z niego zalążki genetycznego antysemityzmu, ujawnione w trakcie opowiadania Najwspanielszej przygód z wycieczki
- Byliśmy w muzeum z Tatą ! Muzeum żydów - brzydów - ble...

A swoją drogą - ostatnio obserwuję, jak fajnie Junior zaczął bawić się językiem, słowami. Rymuje, uprawia radosne słowotwórstwo, z pełną świadomością tego co robi, i niesamowicie go to cieszy :)

czwartek, 4 września 2014

List

Ostatnie dni wakacji, Junior z Najpiękniejszą jeszcze mają wolne. Ja już nie :(
Wracam sobie z pracy do domu. Zaglądam do skrzynki na listy. Coś jest, wyjmuję po kolei. Ulotka od pizzy, gazetka z Kauflanda. Jakaś koperta z czerwonym logo. Pewnie "list" od jakiegoś radnego albo zaproszenie na prezentację super antyalergicznych garnków. Już miałem odłożyć pakiet "korespondencji" na kupkę podobnej makulatury, gdy coś mi przestało pasować na kopercie. Koślawe  "T A T A" ? To może nie być spam. Otwieram... A to sobie wymyślili :) Znaczy, powoli zaczynamy naukę pisania. Z chyba niezłym wynikiem. Super sprawa, pierwszy list od syna. I to prawdziwy, a nie email. Chyba wypada mu odpisać ;)

W dodatku powiedział, że mam ten list zabrać ze sobą jak będę jechał w delegację :)

środa, 3 września 2014

Na basenie

Wakacje nie mogą się obyć bez pływania. I wizyty na basenie. Przynajmniej dla dzieci ;) W związku z tym, przy okazji, zaliczyliśmy dwa aquaparki. Potężny wrocławski i lokalny w Jarocinie. Przy okazji odwiedzin rodziny.
Młody oczywiście zachwycony, woda, ciepło, jakaś zjeżdżalnia, czego więcej dziecku potrzeba ?
Jednak w tym roku czuł lekki respekt przed wodą. W sumie to dobrze, trzeba uważać i wiedzieć, co można, a co niekoniecznie.
Rok temu pływał z nami jak szalony. Tzn holowaliśmy go po całym terenie, na plecach, na brzuchu. W tym... jakby mniej chciał się położyć, czuł się zagrożony nie mając gruntu pod nogami. Mimo wszystko dał się namówić na przepływ na zewnątrz, czy głębszą wodę.
Zjeżdżalnię też preferował brodzikową. Raz dał się namówić na zjazd ze mną z tzw familijnej, zrobił małego nurka pod wodę i stwierdził, że wystarczy tych atrakcji. Z drugiej strony - rok temu po zjeździe z niej byłem w stanie utrzymać go w górze nad powierzchnią po zjeździe. W tym... Jakby urósł i zrobił się cięższy ;)
Rwąca czy też leniwa rzeka też zmieniła wymiar zabawy. Kiedyś kładł się i ja go płynąłem. Teraz biegł po dnie. Fakt, już swobodnie wystaje głową nad powierzchnię :) Nadal bawiliśmy się nieźle w porwanych przez strumień.
Za to nauczył się nurkować. Zatyka nos i bach - kuca pod wodą. "Tata, pokażę Ci sztuczkę !". I na zmianę robiliśmy podwodne sztuczki :)

Chyba trzeba będzie zacząć chodzic na basen...

wtorek, 2 września 2014

Zbieramy znaczki

A raczej chyba będziemy zbierać :)

Matka moja wygrzebała z czeluści pawlacza resztki mojej kolekcji filatelistycznej. Czyli kilka klaserów. Dobra, biorę do siebie, ciekawe, co w nich jeszcze jest ;)
Tak jak myślałem, niewiele,za to sporo wspomnień. Miałem chyba z 8 lat, gdy Tata kupił mi klaser z kilkoma znaczkami. Jako zaczyn kolekcji. Temat podchwyciłem. Potem były wymiany z kolegami, abonament, uzupełnianie serii, okresowe kierunkowanie zbiorów... Przy okazji sporo o świecie się dowiedziałem z obrazków na znaczkach :) Ostatecznie wskutek potrzeb życiowych zrobiłem rozsprzedaż. Dzisiaj szkoda mi tylko ładnego zbioru GG, Freiestadt Danzig, terenów plebiscytowych itp... Trudno, może kiedyś Junior to odbuduje ?
Mój tata zbierał znaczki. Mój Teść zbierał znaczki. Ja zostałem znaczki. Jasiek też może spróbować ;)
A Junior... Dopadł klasery. I był zachwycony. Taka fascynacja od pierwszego wejrzenia. Kolorowe, ze zwierzętami, pociągami, rakietami...
- A ten pan to kto ?
- Towarzysz Lenin, Jasiu.
Nie zapytał na razie, kim on był.
- A co tu jest napisane ?
- A z jakiego kraju jest ten znaczek ?
- A co to za pieczątka ?
I w końcu...
- Ja też chciałbym mieć jakieś hobby...
Na razie stanęło na tym, że hobby to też zwiedzanie, modelarstwo, zbieranie autek czy czytanie książek. A ja wiem, że niedługo jakoś poukładam te znaczki i przekażę Młodemu Pokoleniu. Jako zaczyn kolekcji. I zabawy na kilkanaście przynajmniej lat.

Ot, historia rodzinna zatacza koło.

poniedziałek, 1 września 2014

Wśród osłów

Bałkany kojarzą mi się m. in. z osłami. Ciągnącym wózek pełen arbuzów przez górskie ścieżki. Wizja została kiedyś spotęgowana lekturą "Bohatera na ośle", chyba Bulatovicia, w tamtejszej mozaice kulturowej. Mniejsza z tym... Istotne, że postanowiłem rodzinie pokazać osła. Żywego, w scenerii adriatyckiego wybrzeża. Traf chciał, że niedaleko naszej kwatery wakacyjnej zlokalizowałem farmę margaracy, czyli osiołów. Więc, ruszamy.
Farma jak farma, kilkadziesiąt sztuk w zagrodzie, całkiem malutkich, w kwiecie wieku, i posiwiałych staruszków. Można głaskać, oglądać, nie spodziewałem się na przykład, że mają takie twarde uszy ;)
Od sympatycznego chorwackiego gospodarza Młody dostał miskę pełną ziaren kukurydzy. Dla osiołków :)
Na widok żółtej miski całe stado zbiegło się w róg zagrody. Oczywiście wydając z siebie dzikie, głośne porykiwania. A po chwili Synuś wezwał mnie na ratunek
- Tatuś, one mi zabrały miskę !!!!
Faktycznie, siłę w zębach mają :) Wyrywają miskę bez problemu. W związku z tym poczęstunek kontynuowaliśmy źdźbłami trawy :)

I tak Junior dowiedzial się, jak wygląda osioł. Podobało się. Osłom chyba też ;-)

niedziela, 31 sierpnia 2014

Trawa

Gdy Jaś był malutki...
Miał wtedy jakieś 8-9 miesięcy. Jeszcze nie chodził. Co nie znaczy, że nie przemieszczał się z prędkością błyskawicy ;) Czuł jednak pewną awersję do trawy. Próby postawienia go na zielonej trawce kończyły się wysoko podkurczonymi nóżkami i grymasem...
Byliśmy w wakacje na "agroturystyce" u rodziny. Domek, ogródek. Trawnik, kocyk dość duży. Na kocyku Jaś bawił się w najlepsze. Nagle... Jedna nóżka, właściwie goła stópka, dotknęła trawy. Chwila konsternacji, namysłu. Ratunku, trawa mnie dotyka !!! Może mnie ugryźć !!! Pędem na środek kocyka !!! Uff, uratowana...
I tak co kilka minut w ferworze zabawy noga zaczynała wystawać poza bezpieczny materiał w świat dzikiej przyrody. Po czym następował szybki odwrót taktyczny na z góry ustalone pozycje.

Myślałem sobie: prawdziwy mieszczuch...

sobota, 30 sierpnia 2014

Wrocławskie ZOO

Dawno już nie byłem we wrocławskim ZOO. Wzięliśmy więc Jaśka, kuzynki sztuk dwie, nabyliśmy bilet rodzinny i wchodzimy. Hmmmm... Gdzie ja jestem ? W którą stronę iść ? Coś jakby trochę się zmieniło od ostatniej wizyty...
Jak zawsze największą atrakcją byli tzw zwierzęce przedszkole. Czyli dzieciaki biegające wśród mikrokózek, głaskające i karmiące je.
Oczywiście żaden wybieg nie mógł zostać pominięty :) A gdzie są zwierzątka ? A czy mogą podejść ? A czemu ten wielbłąd ma tylko jeden garb ? O, osiołek ! Na szczęście najstarsza Ni dzielnie i wytrwale  dokładnie czytała młodszym każdą tabliczkę informacyjną, częściowo przejęła rolę przewodnika. Z tym, że bardzej ją interesowały jaszczurki i pająki niż kozice i bawoły...
Z nowych atrakcji - lwom wstawili Land Rovera. Najbardziej klasycznego, w wersji spartańskiej, afrykańskiej. Ukłon w stronę eksploracji brytyjskich ? ;) Wchodzi człowiek do niego otworem po tylnych drzwiach, zasiada za kółkiem i przez szyby pancerne podziwia króla dżungli, leniwie wygrzewającego w słońcu grzywę. Jak na safari :) Wyciągnąć z niego Młodego nie było prosto...
ZOO jest dość duże. Pożyczyliśmy więc wózek do wożenia najmłodszego pokolenia. Ot, z obawy, że spędzą czas "nabaranie". A to przy 23-kilowym Jasiu nie jest dla mnie sympatycznym sposobem spędzenia wolnego czasu... Też okazał się atrakcją. Wszyscy chcieli go ciągnąć, co chwilami skrzętnie wykorzystała Najwspanialsza. Udało Jej się nawet nie wypaść.
I foki. Czyli kotiki. Nowy wybieg powoli zaczął być zasiedlany. Dwie sztuki pływają. A na starym... Kiedyś tam miśki polarne się przechadzały... Dziś pławią się kotiki. Odbijając się płetwą od szyby, tuż przed nosem widzów. A dzieciaki mogą usiąść we wpuszczonej w basen przezroczystej półkuli, i poczuć jak w zanurzonym w oceanie batyskafie :)

A poza tym klasyka - słonie, małpy, tygrysy, rybki...

ZOO weszło z przytupem w XXI wiek, za każdym razem coś nowego, atrakcyjnego, bliżej względnie zadowolonych zwierzaków :) Warszawskie, hmmm... Coś tam się dzieje, ale jest ładnych kilka lat z tyłu...

piątek, 29 sierpnia 2014

Wieża widokowa

Wrocław. Kolejny etap turystyki po wieżach widokowych. Z kościelnych została nam garnizonowa św. Elżbieta. Ładujemy się więc z Młodym. Schody prawie cały czas wąskie, kręte i strome. Dzielnie daje radę. Nawet przy mijaniu ludzi schodzących, gdy ledwo się mieścimy w przejściu. Doszliśmy na górę z jednym przystankiem.
Na górze... Widok jak z każdej wrocławskiej wieży. Prawdę mówiąc, największe wrażenie zrobił na mnie mostek między wieżami na Marii Magdalenie. Chyba rok temu, teraz w remoncie. Wąski, pod nogami otchłań, lekko drży, wzmaga emocje. Do tego związany z legendą o lekkomyślnych siostrach, w ramach pokuty czyśćcowej zamiatających go nocami...
Na marginesie, w temacie turystyki dziecięcej. Po samobójczym skoku od góry zabezpieczona kratą. Ale przez otwory ozdobne w obmurowaniu dzieci może się zmieścić, więc zalecany wzmożony nadzór.
I schodzimy. Ruch na schodach wzmożony. A Junior wymyślił sobie rozrywkę. Czyli odpoczynek i przerwa na picie co jakieś cztery stopnie. Cóż... Stopni było dużo. Trochę nam się zeszło czasu...

czwartek, 28 sierpnia 2014

Foka

Wizyta u siostry mej i Jej przychówku. Młodszego, 2,5-letniego, bo starszy był akurat na wakacjach.
Młodzi niedawno auto kupili. Focusa Forda. W slangu małej Ali - fokę.
Wybieramy się do miasta, w jedno auto się nie zmieścimy, Ala mówi, że chce jechać Foką, więc zabieram się do przełożenia jej fotelika do Foki. A ta protestuje
- Ale ja ciem jechać wasą Foką !
Wściekła Locha została więc przechrzczona na Fokę. Czyli w Ali języku synonim auta.
Potem jeszcze się nasłuchaliśmy
- Wujek, wasia foka jest ślicna. I ma piękną muzykę !

Problemem było tylko, że dzieciaki chciały być równocześnie zapinane i wypinane z fotelików. Żeby żadne nie było ostatnie. Po kilku próbach doszliśmy w tym do perfekcji.

środa, 27 sierpnia 2014

Muzeum soli

W Nin jedną z atrakcji turystycznych była tzw solana, czyli zakład produkcji soli poprzez naturalne odparowanie wody morskiej. Lokalna ciekawostka. Oczywiście poszliśmy, małe muzeum + sklepik z solą. Do jedzenia, do kąpieli... Z możliwością degustacji, więc w pewnym momencie obawialiśmy się, czy żołądek Juniora wytrzyma kolejną szczyptę bądź bryłkę :) Zwłaszcza, że chciał spróbować też soli do kąpieli. Aromatyzowanej. Wytrzymał.

Akurat trafiliśmy na coś w stylu dni otwartych, z dodatkową atrakcją w postaci odważenia i zapakowania pudełka z solą. Ot, fragment produkcji. Dla dzieciaków super atrakcja. Dobra, dla mnie też. Założyliśmy fartuchy, czepki,
rękawice i do roboty. Z wysuniętym językiem, w skupieniu dosypywał i odsypywał prawie po ziarenku, żeby było równo 250 gram. Udało się ! Podpisał pudełko. Jako premię dostaliśmy mały woreczek soli.

wtorek, 26 sierpnia 2014

Spanie na materacu

W tym roku zrezygnowaliśmy z podróżowania z łóżeczkiem turystycznym na rzecz materaca. W końcu Jasiek jest już dużym chłopcem :)
Przy okazji znacznie zwiększyła się pojemność bagażnika. Niby łóżeczko niewielkie, ale znacząco blokuje miejsce.
Śpi albo z nami, albo na materacu - jak spadnie z materaca, ma blisko. A spada dość regularnie. I z reguły tego nawet nie zauważa, znajdujemy go rano na podłodze obok pościeli. Czasem nawet z poduszką pod głową :)
Jednak ostatni coś go zbudziło. Już na podłodze. Pewnie jakiś sen. I w środku nocy usłyszeliśmy
- Rodzice ! Pomóżcie mi znaleźć mój materac !

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Hvala

Po chorwacku dziękuję = hvala.
Ucząc syna języków obcych wytłumaczyliśmy mu, że wychodząc z restauracji przed doviďenija ładnie jest powiedzieć Hvala.
Wstajemy od stołu, zbieramy się do wyjścia, a ten zwraca się do kelnera
- No to hvala Bogu !

niedziela, 24 sierpnia 2014

W aucie

Jedziemy przez Europę. Junior był bardzo dzielny, bawił się, gadaliśmy, podziwialiśmy krajobrazy, zwiedzaliśmy świat. Oczywiście nie spał prawie. Rzadko robi to w aucie. Chyba ma to po mnie.
Jednak czasami trochę się nudził. Dwa dni drogi w jedną stronę to nie przelewki dla czterolatka ;) Zawsze pod ręką była "awaryjna" komórka z kilkoma grami. Sęk w tym, że służyła również jako nawigacja. Też awaryjnie, w razie czego, raczej jak wsparcie tradycyjnej mapy na koniec trasy przy poszukiwaniu uliczki z noclegiem. Lub jakbym się zgubił na objeździe. Co mi się zdarzyło na słoweńskim rondzie, które ze dwa razy ku uciesze Młodego objechałem w kółko, zdezorientowane wujostwo Jacha za mną, a dopiero potem parking i włączenie nawi na chwilę :) W drodze powrotnej manewr powtórzyliśmy, w imię tradycji ;)

Więc zaczynał zagadywać.
- Tata, wiesz jak jechać ?
- Tak.
- Włączysz nawigację ?
- Na razie nie.
- Masz naładowany telefon ?
Tu Cię mam, cwaniaku. Potem mówił, że całkiem mi nie rozładuje. Kolejnym argumentem była gra na kablu ładowarki, odkrył gniazdko z tylu auta...

Ograniczyłem się do dbania o stan baterii na 50 km czy pół godziny przed przewidywaną koniecznością użycia. Czyli przed celem podróży...

sobota, 23 sierpnia 2014

Węgierskie smaki

Jadąc przez Węgry zatrzymaliśmy się w jakiejś przydrożnej csardzie coś przegryźć. W kontekście obiadu. Jakoś doszliśmy do porozumienia z barmanem w temacie "co to za danie i ile tego chcemy", ja z Jaśkiem wziąłem csigayipecsenye. Kawał niezłego mięsa posypany czymś przypominającym parmezan. Niech będzie, Jasiek zaczyna jeść.
- Tata, ja nie chcę tego dziwnego sera, zdejmij go z mięska.
Ma swoje smaki, zdjąłem, niech się naje jak lubi. Zaczynam sam jeść. Ups...Zrozumiałem syna. "Serek" pyszny, tylko paszczę wykręca jak przystało na węgierską cygańską pieczeń. Okazał się drobno startym czosnkiem :)