sobota, 17 maja 2014

Rajd wokół fontanny

Powoli zbieramy się do wyjścia z parczku. Na jaśkowe szczęście, a moje nieszczeście, po drodze stała fontanna. Tzw. tryskająca w górę. Natrysk oddolny. Pełen wigoru czterolatek w te pędy dołączył do biegających wokół niej dzieciaków. W pierwszej chwili wydałem z siebie ostrzegawczy okrzyk " Nie za blisko wody !!! ". Ale spojrzałem w roześmianą buźkę. Machnąłem ręką. Nawet nie zwróciłem uwagi, gdy rękę wkładał w strumień wody. Co tam, ciepło jest, mama nie patrzy, niech się bawi :)
- Tata, mam mokry rękaw !
- Tataaaa, zimno mi w nóżki...
Tak, buty mokre. Trudno, ciepło jest. Tupiemy w stronę auta. Tup tup, powoli z ociąganiem się. I znienacka szybkie tuptuptuptup z powrotem pędzi do fontanny ! Tym razem protestuję twardo, bo zaraz cały będzie mokry :) Ze trzy razy go łapałem w połowie ucieczki :) W końcu chyba poczuł, że nie ma szans. I że w nóżki mu coraz bardziej zimno. Więc... Stwierdził, że nie będzie chodził w mokrych butach i mam go wziąć "nabarana". O nie ! Żeby mnie skopał mokrymi nogami ? Ostatecznie podreptał samodzielnie.

W aucie od razu zdjęliśmy buty, włączyliśmy ogrzewanie i przestało mu być zimno. Czynnikiem dodatkowo ogrzewającym był wręczony do ręki telefon ;)

piątek, 16 maja 2014

Bzzzz

Dopadł człowieczek w parku huśtawkę. A raczej bujaka na sprężynie, taką nowoczesną. W kształcie pszczółki. Myślę - ma zajęcie, ja mam chwilę spokoju. Raczej nie spadnie. Nagle słyszę
- Bzzzz ! Bzzzz ! Bzzzzzz !!!
W końcu leci na pszczole i doskonale się bawi.
W końcu zszedł i stwierdził
- Już się nie huśtam, bo ta szaląca pszczoła chciała wszystkich żądlić !

czwartek, 15 maja 2014

Ogród Krasińskich

Nietypowo jak na nas, postanowiłem sprawić dziecku frajdę całkiem podstawową na jego poziomie, zgodnie z jego zachcianką. Starczy tych żołnierzy i innych ciekawostek. Niech się po prostu wybawi na placyku zabaw.
Ale przecież w weekend nie pójdę z nim po prostu na podwórko :) Trzeba coś ciekawszego wymyślić. Zresztą, podwórko ma codziennie, o ile jest pogoda. Właśnie otworzyli po remoncie Ogród Krasinskich, jest to jakiś pomysł :) Placyk zabaw jakiś tam jest, więc jedziemy. Parkujemy. Pierwsza atrakcja - trafiło nam się miejsce koło czerwonej ślicznej sportowej Corvetty.
- Tata, kupimy kiedyś taką ?
- A nie wolisz terenówki ?
- No dobra.
Szukamy wejścia. Jest :) Zaraz pierwszy placyk zabaw zobaczyliśmy.
Dopadł karuzeli. Ładna, stylowa. Mi przypadła funkcja napędu. Po chwili dopadł piaskownicy z jakąś konstrukcja dziwną do przesypywania piasku.
- Daj mi łopatkę i wiaderko.
Wziął ze sobą wyposażenie. Wybrał największe gabarytowo. Nie wiem, jakim cudem zmieściły mi się do plecaka. Ale dziecko się nie lubi ograniczać. Żeby miał sam dzwigać, co to to nie :) Nigdy przecież nie wiadomo, kiedy mu się przydadzą wolne ręce...
Chwilę się pobawił, ale szybko mu się znudziło. Może po prosty placyk był zbyt "dla maluszków" ? W końcu to już duży chłopak.
Ruszyliśmy się dalej.
Po drodze karmiliśmy ptaki przezornie zabraną bułką. W założeniu mieliśmy karmić kaczki, więc rzucaliśmy ją do wody. Kaczki jednak nie były zainteresowane, spały sobie na wysepce. Natomiast kawałkami bułki bardzo zainteresowane były gołębie i wrony. Po chwili odważyły się, podlatywały tuż nad wodę i wyławiały smakołyki. Młody rechotał w głos na widok ich manewrów i akrobacji.
Ruszyliśmy dalej, doszliśmy do przeciwległego krańca ogrodu i widzimy drugi placyk. Pełen sprzętów na jego poziomie :) Rzucił się pędem przed siebie ku ogromnej zjeżdżalni. Zaraz miał kilku kolegów, ja tylko czasem musiałem hamować jego zapał do zjazdu na brzuchu głową w dół. Sam chciałem spróbować, ale w tłumie dzieciaków chyba bym się trochę wyróżniał ;)
I hit placyku - cymbałki ! Kilka rur zawieszonych na metalowej ramie i pałeczka. Tak jakby trochę za ciężka. Tak jakby dwa w jednym - szkoląc wirtuozerski dbasz o rozwój mięśni :) Dał wspaniały koncert, mi zaproponował karierę solisty
- Pośpiewasz jak będę grał ?
Tu zaprotestowałem. Pozostałem widzem. Nie chciałem, by wszyscy uciekli z parku. Za to obiecałem mu, że następnym razem Mamusie zaśpiewa. Lepiej sobie z tym radzi.

Wrócił do domu zadowolony, zmęczony. Ale i tak nadal chce być ułanem.

środa, 14 maja 2014

Koncert

Karmiąc kolorowe łazienkowskie kaczki jasiową bułką "jakby zgłodniał" usłyszeliśmy dźwięki. Trzeba było lecieć sprawdzić, bo a nóż widelec to coś ciekawego ?
- Tata, koncert, żołnierze grają !
Siadamy więc na widowni. Ja tam słuchu nie mam, ale podoba mi się. Młodemu też. Siedzi, słucha.
- Tatuś, a mogę śpiewać ?
- Nie, synuś, to jest koncert orkiestry bez śpiewania.
- Ale paw śpiewa !
Faktycznie, przed orkiestrą stoi sobie paw i od czasu do czasu pokrzykuje. Raczej bez związku z muzyką.
- Jasiu, ale on jest solistą i też ma występ.
- Acha. To ja będę dyrygował !
I z zapałem macha rękami przez połowę utworu. Chyba nawet do rytmu.
Potem stwierdził, że jest za głośno, i wróciliśmy do kaczek.

wtorek, 13 maja 2014

Ułani

Poszliśmy sobie do na zapowiedziany spacer do Łazienek. Pogoda była podeszczowa. Cel Jaśka - kalosze i błoto, prawie jak Świnka Pepa. Cel mój - pokazać mu pokazy kunsztu ułanów. Kałuż i błota zbyt dużo nie było. Na szczęście. Może oprócz stawu. W Jego nomenklaturze - rzeczki. Bo staw jest okrągły. A zbiornik wodny podłużny to rzeka. Zwłaszcza gdy nie widać końca.
Ułani za to dopisali. Odbywały się właśnie zawody i pokazy Honorowego Szwadronu 3 Pułku Szwoleżerów. Pomysł na weekend: pokazać dziecku konie, ułanów, napomknąć o kolejnym detalu historycznym. Tak jak mi Dziadek kupował książki o historii broni i munduru w Polsce. Coś mi z tego utkwiło w duszy, jak widać.
Fakt, było duże prawdopodobieństwo, że nie uda nam się dotrzeć na pokazy. Z przyczyn losowych. Po drodze spotkaliśmy wiewiórkę. Oswojoną, łazienkowską. Jasiek się zachwycił, jak bliziutko podeszła, obwąchała mu buty, machnęła kitą. Na szczęście nie mieliśmy orzechów, więc popędziła ku kolejnym spacerowiczom. A ja szybko przekonałem syna, żeby jej nie gonił, że koniki są ciekawsze :)
Dotarliśmy. Z całej gamy zawodów, konkurencji, wybrałem konkurs władania szablą. Stwierdziłem, że to chyba będzie najciekawsze dla czterolatka. Chyba trafiłem w gust. Stał na barierce ogrodzenia i patrzył jak oniemiały, jak kolejni jeźdźcy szast szablą  ścinają łozy, prast zrzucają pakunek, ciach w worek na ziemi, trafiony ! Z zapałem bił brawo, z przejęciem dopytywał, ile który zawodnik zdobył punktów, jaki miał czas przejazdu, kto to jest plutonowy, kapral, wachmistrz. .. Z grubsza mu tłumaczyłem, chociaż przy kolorach koni poległem. Siwek jeszcze, ale reszta ? Który to kary, gniadosz, jabłkowity ? Dla mieszczucha to wiedza tajemna. Prawie jak sjena palona i ugier jasny... Na szczęście z pomocą przyszła stojąca obok nas kobieta, bardzej świadoma, i Jasiek usłyszał bardziej fachowe określenia niż brązowy konik i siwek z łatami ;)
Chyba w nas obu zagrała polska ułańska tradycja, zachwyt koniem i szablą, w geny wbudowana. Po zawodach, gdy tylko mu powiedziałem, że Jego Pradziad też był ułanem i tak jeździł na koniku, zaczął cwał, tafli galop przez łąkę i ciach - schylony ręką ścina wystające w górę kwiatki.
- Ja też jestem ułanem !!!
Po chwili zdał sobie sprawę, że czegoś mu brakuje w wyposażeniu
- Tata, bądź moim koniem !
Ups. Chwilę przedtem turlałem się z nim po trawie, ale wizja biegania na czworaka z 20-kilogramowym jeźdźcem na grzbiecie nie przypadła mi do gustu. Szczęśliwie młody ułan dostrzegł panikę w moich oczach, i trochę spuścił z tonu
- Trzymaj mnie za rękę i biegaj ze mną.
Na taką wizję wierzchowca mogłem przystać. Musiałem :) Drogą tzw kompromisu.

Chwila przerwy na posiłek.
Karmienie kaczek.
Oglądanie współczesnych żołnierzy.

I pokaż musztry kawalerii. Sam patrzyłem jak zaczarowany, kunszt i widowisko niesamowite, lewo prawo dwójkami trójkami synchronizacja jak w balecie :) I oczywiście polska tradycja zachwytu nad wierzchowcem i barczystym facetem w mundurze opanowała moje wrażenia. Jaśkowi... Cóż, sztuka koncentracji pełnego energii czterolatka ma swoje granice. W połowie pokazu wygrała w nim łąka, zachęcająca do cwału :) Przy bardziej malowniczych figurach wołałem go i chwilę patrzył nad głowami gapiów, w pozycji nabaranie. Tylko że w pewnym momencie pozycja ta przybrała nazwę "nakoniku". Znienacka poczułem uderzenie jego stóp i okrzyk
- Oddział marsz !
Dobrze, że buty ma bez ostróg... Ruszyłem powoli do przodu, instynktownie, niech się dziecko pobawi. I to był błąd. Po chwili usłyszałem z góry
- W lewo zwrot !
- Baczność !!!
- Dwójkami w prawo !
- Szybciej, kłusem !
Przejście do kłusu z niezbyt stabilnym dwudziestokilowym jeźdźcem na karku to spore wyzwanie dla zastałego urzędniczego kręgosłupa... Tym bardziej, że ułańska fantazja może mu nagle podpowiedzieć cięcie szablą celu gdzieś w dole, w indiańskim zwisie :)
Szczęśliwie dałem radę, kości wytrzymały. Dziecko faktycznie było szczęśliwe. Może coś z ułańskiej krwi w nim zagrało ?

- Tata, a kto to byli kalawerzyści ?
Chyba muszę się dowiedzieć, czy to na pewno to samo :)
- Tata, też mogę zostać ułanem ?
Tu mi zabił ćwieka. Chyba trochę za wcześnie. A konie... Cóż, droga zabawa. Ale pomysł mnie zainspirował, też bym chciał. Może to jakiś sposób na nadchodzący powoli kryzys wieku średniego ? ;) Coś zrobić w życiu sensownego oprócz cyklu praca - dom - dziecko ?
Tym bardziej, że Najpiękniejsza zaczęła mnie podpuszczać, że chyba dobrze bym wyglądał w mundurze i oficerkach ;)

poniedziałek, 12 maja 2014

Zapomniany Miś

Codziennie dostaję do pracy pluszaka. Trochę po to, żeby nie było mi smutno, trochę - żeby przytulasek miał wycieczkę, trochę - żeby Jaś go spotkał zaraz po przedszkolu. Już chyba kiedyś o tym wspominałem.
Sam nie wiem po co, w pracy wyjmuję otrzymanego zwierza z plecaka i sadzam przed sobą na biurku. Przynajmniej mam towarzystwo w pokoju :) Dobrze, że jeszcze z nim nie zacząłem rozmawiać...
Oczywiście zwierz po odebraniu Jasia z przedszkola opowiada mu, co robiliśmy cały dzień. I czy pozwoliłem zwierzowi pograć na komputerze, i kogo spotkaliśmy i takie różne.
Któregoś dnia dostałem do pracy Szarego Misia. Jeden z ulubieńców ostatnimi czasy. Radośnie przychodzę po Jaśka do przedszkola, ten swoim zwyczajem radośnie prosi o Misia, chce go pokazać jeszcze kolegom. A ja w tej chwili sobie uświadamiam, że Miś cały czas siedzi na biurku... Skleroza. Co gorsza, akurat był piątek. Wizja weekendu bez Misia lekko nas przeraziła. Z różnych względów. Jaś bał się tęsknoty i że Misiowi będzie smutno, ja - jęczenia Jasia przez cały weekend. Miś też się pewnie bał siedzieć tam sam.
Oczywiście podjąłem niezdarną próbę przekonania Jasia, że Misiowi nie będzie smutno, że pilnuje mojego biurka i jest z tego dumny, ma zadanie, i może sobie pograć, ale sam nie byłem do tego specjalnie przekonany...
Do mojej pracy zbyt daleko nie jest, więc szybko organizujemy wyprawę ratunkową po Misia. Młody czuje duży niepokój. A jak zamkną moją pracę ? Na szczęście portier siedzi całą dobę i chyba zawsze mnie wpuści. A jak pójdzie do domu lub zaśnie ? A jak Miś zacznie płakać ? Udało mi się rozwiać niepokoje młodej duszy, chyba mi trochę ufa ;)
Raz dwa trzy szybkim krokiem, raz dwa trzy autobusem, idziemy już przez plac Bankowy.
W drodze mijamy tłum znajomych z pracy, co chwilę "dzień dobry / cześć". Jasiek podchwycił i za moim przykładem gromko pokrzykuje "CZEŚĆ !!!". Wszyscy się śmieją. Patrzą też podejrzliwie, bo idziemy nie w tym kierunku co powinniśmy.
Pan portier się uśmiał, gdy Jaś mu wyjaśnił powód naszej wyprawy. Szybko zdobył jasiowe serce stwierdzeniem, że Miś jest najważniejszy i musieliśmy po niego przyjść, żeby nie było mu smutno do poniedziałku.
Otworzyłem pokój, Jasiek od progu zobaczył pełnego tęsknoty czekającego  na nas zwierza. Z radosnym głośnym okrzykiem MIIIŚ !!!! porwał go w objęcia :)
I spokojnie wrócilismy do domu.

A miesiąc wcześniej Najpiękniejsza zapomniała z pracy powierzonego Jej zwierza. Na lament dziecka wracała po niego, a ja się zaklinałem, że bym nie wracał, niech Jaś się nauczy że czasem tak się zdarza. Życie weryfikuje wiele teorii ;)

niedziela, 11 maja 2014

Dmuchawce

Dzieci uwielbiają dmuchawce. Magia białego latającego pyłku :)
Rok czy dwa temu pokazaliśmy mu, w czym rzecz. Że można  zrywać, dmuchać, obserwować, gonić, łapać.  Śmiać się z tego beztrosko i świetnie się bawić.
W tym roku ogarnął go szał dmuchania. Wydajność płuc też zwiększyła atrakcyjność zabawy :) Prawie żadnemu po drodze z przedszkola nie przepuści. Oczywiście wydłużyło to wszelkie czasy przejść, ale przez... Nie osiągnięcie celu jest najważniejsze i daje najwięcej satysfakcji, ale droga do niego. To chyba z Dostojewskiego. Zresztą, kolejny raz zdałem sobie sprawę, że dzieciaki mają całkowicie inne podejście do życia. Nieważne, co mamy w planie, dokąd zmierzamy, ważna jest ta chwila, ulotny pomysł na jej wykorzystanie. Coś nagle wymyśli, zobaczy i już. Carpe diem. Dlatego po drodze do garażu bawimy się w strażaków lub odkrywców, i 200 metrów potrafi nam zająć 15 minut :)

I dlatego, zamiast zmęczeni  dniem szybko iść do domu przebrać się, odpocząć, uciekać przed chłodem, martwić czy jeszcze będą bułki w piekarni - deptamy trawnik, zrywamy kwiaty i dmuchamy na wszystkie strony świata.