piątek, 6 listopada 2009

Narodziny

Pamiętam jak się wreszcie urodził. Miał jakieś pół godziny. Stałem w drzwiach sali szpitalnej z noworodkami i gapiłem się na przezroczystą tackę na kołach, tzw akwarium, w którym leżał. Tępo, bezmyślnie, jakby ktoś urok na mnie rzucił. Zbyt świadomy tego, co się wydarzyło, raczej nie byłem. A On rozglądał się ciekawie po świecie i puszczał buźką banki ze śliny. Dowcipniś, ociec go podziwia, a temu się na wygłupy zebrało.
Jedyne co mi przeszło przez głowę, to że ma zły zgryz, górny ryjek wysunięty do przodu. Jak ja, królik jeden. Znaczy, bezsprzecznie, mój !
Potem pojawiła się pielęgniarka. Chyba chciała się mnie delikatnie pozbyć uwagą, dość słuszną, że tu jest dużo delikatnych maleństw. O mało jej nie powiedziałem, że nie będę patrzył na inne przecież... A jej chyba chodziło o bezpieczeństwo i zarazki. Jednak widząc moje próby powiedzenia czegoś z sensem, skończone wyartykułowaniem "Pierwsze... Syn..." poprosiła, żebym przygotował pajacyka. ?! Jako, że ma kilka takich przypadków dziennie, cierpliwie wyjaśniła, jak to mniej więcej wygląda. Przyniosłem. Niezbyt przytomny wyszedłem na deszcz w końcu, i zacząłem dzwonić wg listy kontaktów. Kolega tylko spytał gdzie jestem i kazał czekać. Bał się, że pod wpływem emocji zgubię się po drodze ?
Po chwili był, nie zapomniał o tradycyjnej butelczynie...
W nocy wykonałem trzecią serię telefonów z obawy, że kogoś pominąłem. Nazajutrz, podczas odwiedzin, wydzielałem woń większości świeżych ojców, mieszaniny etanolu z perfumami i tictacami...