Prawie codziennie jak wychodzimy z przedszkola, wychodzi również jakiś jego kolega z grupy. Tak się składa, taka godzina szczytu w szatni. Od pewnego czasu zaczęli na siebie czekać, żeby chociaż kawałek razem wracać. Ok, niech mają dodatkową chwilę wspólnej zabawy. Deszcz czy słońce, któreś sterczy z biednym rodzicem na dworze i czeka. Cierpliwie, spokojnie. Widać jak chcą, to potrafią bawić się w stateczne i spokojne czekanie.
Wreszcie oczekiwany kolega wychodzi. Zajmują miejsca w blokach startowych. Do startu, gotowi... Gdzież tam im w głowach czekać na sygnał, wystrzał, pędzą jak opętani, czy deszcz czy pogoda, rozłożony parasol nie spełnia roli jako spadochron hamulec, kałuże rozbryzgują się wkoło, zmywają z bluzek ślady obiadu...
Na szczęście już wiedzą, że meta jest przy furtce na ulicę, karnie czekają aż jury do nich dołączy, udekoruje zwycięzców, podziękuje za rywalizację fair-play.
Wcześniej zamiast dopingu z ust rodziców leciały w przestrzeń okrzyki STÓJ, JASIU ZOSIU FILIP CZEKAJ, NIE WYCHODŹ NA ULICĘ !!! Bardziej nerwowi, zdesperowani czy sprawni rodzice dogadali dołączali do wyścigu udając wozy teletransmisyjne i w ostatniej chwili kordonem szczelnym zasłaniali wyjście na ulicę.
I po wydatkowaniu chociaż odrobiny kipiącej energii grzecznie się wszyscy żegnają. Rodzice w nadziei, że w domu będzie spokojniej i pociechy wcześniej żadną. Płonne nadzieje...